głęboko w kieszenie.
Do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, w jak męskim świecie żyje. Spodnie z suwakiem z przodu. Koszule zapinane na lewą stronę. Szuflady stale wysunięte. Głośne rozmowy, przekleństwa, poklepywanie po plecach. Do tego był przyzwyczajony. Rozejrzał się po zatłoczonym sklepie i z trudem opanował dreszcz. Za plecami usłyszał cienki pisk, uskoczył więc na bok unikając w ostatniej chwili zderzenia z dwiema dziewczynkami bawiącymi się wśród stojaków w berka. Był to błąd, jeden z wielu, jakie popełnił, wpadł bowiem na jakąś objuczoną górą ubrań kobietę. Na moment oślepiony chmurą satyny i koronek, wyciągnął rękę, by ją podtrzymać... i poczuł miękkie nagie ciało. Zażenowany szybko opuścił ręce i bezradnie patrzył na leżące na podłodze sukienki. Twarz mu płonęła z zakłopotania. Bąkając przeprosiny schylił się, by pozbierać rozrzucone rzeczy, ale robił to ostrożnie, dotykając tylko metalowych haczyków od wieszaków. - Nic się nie stało - powiedziała z uśmiechem 6 JEDNA DLA PIĘCIU kobieta. Powiesiła na stojaku wieszaki i wyciągnęła do niego rękę po sukienki. - Po lekcji zawsze jest tu dom wariatów - dodała z porozumiewawczym uśmiechem. - Czy przyszedł pan po córkę? - Nie. Chciałbym się widzieć z Malindą Compton. Rozejrzał się po pokoju pełnym chichoczących dziewczynek i plotkujących mam i powstrzymał kolejną falę dreszczy. Naprawdę nie czuł się w swoim żywiole. - Ach tak? Czy był pan umówiony? - Kobieta uniosła brwi. Wciągnął powietrze głęboko w płuca i żeby nie narobić dalszych szkód, znowu wepchnął ręce w kieszenie. - Nie. - Pożałował swej impulsywnej decyzji w sprawie szukania pomocy u panny Compton i odwrócił się, by wyjść. - Może przyjdę innym razem. Kobieta była jednak szybsza i schwyciła go za ramię. - Jestem Cecile, wspólniczka Malindy. To jest Malinda - wskazała stojącą w sąsiednim pokoju kobietę żegnającą się z grupą małych dziewczynek. - Chyba właśnie skończyła lekcję. Patrząc we wskazanym przez Cecile kierunku Jack zobaczył, jak Malinda Compton z uśmiechem przyjmuje uścisk dłoni małej dziewczynki w białych rękawiczkach. Dziecko złożyło iście królewski ukłon i wybiegło ze śmiechem. Zapominając o wcześniejszym zakłopotaniu, Jack z trudem powstrzymał śmiech wyobraziwszy sobie reakcję swoich dzieci, gdyby panna Compton zjawiła się w ich domu. Co prawda patrzenie na nią nie sprawiało przykrości, przyznał obrzuciwszy ją szybkim, taksującym spoJEDNA